Czwartek, 25 kwietnia 2024 r.   Imieniny: Jarosława, Marka, Elwiry
Witaj, Społecznosć Lubina gość! Zarejestruj się lub Zaloguj do serwisu | Ilość osób online 81

Portal Lubina


UWAGA! Ten serwis uzywa cookies i podobnych technologii (brak zmiany ustawienia przegladarki oznacza zgode na to) ->>


Fotowoltaika Lubin

Wiadomości z Lubina
Włoska inspiracja na wiosenny obiad Włoska inspiracja na w...
Spaghetti, czyli słynny długi makaron trafił do Włoch z krajów arabskich, gdzie najszybciej opanowano technikę jego suszenia pozwalaj... »Efektywna produkcja i inwestycje – KGHM opublikował raport z wynikami za 2023 rok Efektywna produkcja i ...
Pomimo trudnego otoczenia makroekonomicznego, niestabilnych cen na rynku surowców oraz wysokiej presji kosztów, w KGHM w 2023 roku ... »Samorząd Województwa Dolnośląskiego uruchamia nowe projekty skierowane do uczniów dolnośląskich szkół podstawowych oraz przyszłych maturzystów. Samorząd Województwa D...
Dolnośląski Program Stypendialny dla uczniów szczególnie uzdolnionych w zakresie przedmiotów ścisłych i zagrożonych wyklucze... »Otwarcie sezonu turystycznego na Dolnym Śląsku  27-28 kwietnia 2024 Głogów, Bulwar Nadodrzański Startujemy od godz. 11:00 Otwarcie sezonu turyst...
Już niebawem, w ostatni weekend kwietnia, tuż przed długim weekendem majowym na Bulwarze Nadodrzańskim w Głogowie odbędzie się trzecia edycja Otw... »

» archiwum wiadomości


Twoja wyszukiwarka

Zdrowie
Edukacja
Miasto
Lokale

Czy wiesz, że...?
Czy wiesz, że?...Dialog Arena – stadion klubu Zagłębie Lubin. Pojemność stadionu wynosi 16 300 miejsc

Magazyn elubin.pl



Tanie części zamienne w Ucando



polec prawnika.pl

silesianseo.pll






Wiadomosci z Lubina i okolic
Jak to było…wspomnienia Pawła Niewodniczańskiego
Data dodania: 15 stycznia 2018 — Kategoria: Wiadomości

Jak to było…wspomnienia Pawła Niewodniczańskiego
Czuję potrzebę opublikowania wspomnień mojej Mamy. Może to nawet obowiązek…? Oto te wspomnienia. Mama urodziła się 6 grudnia 1922 roku, a zmarła 31 grudnia 1987 roku.

Ze wspomnień Zofii z Klemczyńskich Niewodniczańskiej

Miałam 17 lat, gdy wybuchła Druga Wojna Światowa. Mieszkaliśmy wówczas w Koninie, gdzie mój Ojciec (Edward Klemczyński) był kierownikiem szkoły. W styczniu 1940 roku, a więc w parę miesięcy po wybuchu wojny, pewnego dnia Gestapo zaaresztowało w powiecie Konin i w przyległych powiatach setki nauczycieli, adwokatów i innych członków społeczeństwa polskiego, znanych ze swojej działalności. Aresztowano wówczas o 8-ej rano i mojego Ojca. Wychodził spokojnie, żegnając zaś mnie, powiedział: „Zosiu, jesteś najstarszą w rodzinie i od tej chwili ponosisz odpowiedzialność za losy całej rodziny.” Niejednemu słowa te mogłyby się wydać dziwne, gdyż była przecież Matka moja z nami. Pochodziła też z tych stron, ale była to osoba pełna kobiecości delikatna, piękna, bardzo gospodarna i oszczędna – prawdziwa ideał „pani domu”, zupełnie jednak nieprzystosowana do objęcia rządów w rodzinie. Miałam jeszcze dwoje rodzeństwa: siostrę Irenę, o 3 lata młodszą ode mnie i o 5 lat młodszego brata Janusza.

Aresztowanych trzymano najpierw tego dnia w gimnazjum w Koninie, skąd po trzech dniach wywieziono wszystkich w nieznanym kierunku… Okazało się potem, że wywieziono ich do majątku Strzelno pod Mogilnem, skąd część trafiła do obozu w Dachau, a większość została zamordowana na miejscu. Po wojnie dowiedziałam się, że cały park w Strzelnie i okoliczne lasy są nieodkopanymi zbiorowymi mogiłami… Miejscowi mieszkańcy z czasem wybudowali pod parkiem pomnik ku czci tam ofiar, a na cmentarzu w Mogilnie wystawiono symboliczną kaplicę, poświęconą pamięci setek pomordowanych tam niewinnie ludzi. Nigdy nie udało mi się uzyskać jakiejkolwiek wiadomości o losie Ojca, jestem więc pewna, że zginął tam na miejscu.

Powiat Koniński przyłączono do tak zwanego Wartegau i zaczęto systematycznie wysiedlać zeń mieszkańców. Częściowo, zdolnych do pracy, wywożono do Rzeszy, a resztę wysiedlano do Generalnej Gubernii.

Obejmując rządy w rodzinie jako siedemnastoletnia smarkata postanowiłam stopniowo przetransportować przez zieloną granicę członków naszej rodziny do GG (Generalnej Gubernii) gdzie była rodzina mojej Matki. Jeden z braci był księdzem w Piotrkowie Trybulaskim, drugi mieszkał w Warszawie (Konrad Ciesiołkiewicz), a trzeci mieszkał pod Piotrkowem.

Zaczęłam od mojego brata. Przez lody przez „zieloną granicę” trafił na „punkt przerzutowy” znanej sportsmenki Kwaśniewskiej, a stamtąd wysłano go do Wuja księdza. W następnej kolejności miała iść moja siostra Irena. Na razie jednak by ją ustrzec przed przymusowym wywiezieniem na roboty do Rzeszy, umieściłam ją u naszej byłej służącej w domu, zamieszkałym przeważnie przez Niemców. Zresztą przesiedlano nas wszystkich kilkakrotnie, a w końcu mnie z Matką którejś nocy zabrano i biedna siostra została sama w Koninie. Później jednak i jej się udało przedostać przez „zieloną granicę” do Generalnej Gubernii.

Nas z Mamą popędzono najpierw do baraku przepełnionego tłumem siłą spędzonych tam mieszkańców. Jak to często bywa – „przypadkowo” zabrałem ze sobą 10 sztuk toaletowych mydełek, które mi się z czasem bardzo przydały do przekupowania Niemek w segregacyjnym miejscu w Łodzi, dzięki czemu uniknęłyśmy wówczas wywiezienia na przymusowe roboty do Rzeszy.

Po dobie czekania załadowano nas do szczelnie zamkniętych wagonów i powieziono „w nieznane”. Nie było picia, nie było jedzenia. W rezultacie przywieziono nas najpierw do Łodzi, gdzie część dzieci o typie „nordyckim” odebrano rodzicom i wysłano do Rzeszy, resztę ludzi poddano segregacji w halach fabrycznych. Silniejsi pojechali do pracy w Rzeszy, a resztę skierowano do Tarnowa w Generalnej Gubernii. My z Mamą (dzięki mydełkom) znalazłyśmy się w Tarnowie.

W tłumie Polaków i Żydów (getta jeszcze nie było) ulokowano nas na słomie w jakiejś szkole. Przez kilka dni przeprowadzano spis ludzi. Udało mi się stamtąd wysłać list do wuja w Warszawie, który też chciał nas natychmiast zabrać do siebie. Ja jednak zgodziłam się tylko na wyjazd Mamy, bo u Wuja i tak już było mnóstwo członków rodziny. Zostałam więc sama w Tarnowie. Tu muszę zaznaczyć, że miałam wielkie szczęście do ludzi; między innymi, podczas sporządzania spisu spędzonej tam ludności, urzędniczka magistratu, niejaka Stanisława Dylska, urocza zresztą blondynka, poczuła do mnie sympatię i zaproponowała mi, że „weźmie mnie do siebie” oraz że postara się pracę dla mnie. Nakłamałam jej, że umiem pisać na maszynie i pani ta załatwiła mi zatrudnienie w starostwie. Wynajęła mi za tanie pieniądze pokoik u znajomych i przetrwałam cały rok… Po paru dniach udało mi się nauczyć pisać na maszynie, a nawet ukończyłam kurs stenografii niemieckiej, dzięki temu, że ze szkoły jeszcze znałam płynnie ten język. Stałam się wkrótce „gwiazdą pierwszej wielkości” wśród sekretarek starostwa i zrobiono mnie sekretarką Niemca – kierownika Wydziału Oświaty. W owych czasach biegle protokółowałam po niemiecku.

Pobyt mój w Tarnowie – jak już wspomniałam – trwał przez cały rok. Cały ten rok przetrwałam w jednej kiecce, wprawdzie ciotki mnie wspomagały paczkami od czasu do czasu, ale na ogół było mi bardzo ciężko… Nawet pewnego razu w kościele podczas majowego nabożeństwa zemdlałam z głodu. Mimo wszystko, muszę zaznaczyć, że w Tarnowie doznałam od ludzi miejscowych wiele serdeczności, a wspomniana przeze mnie pani Dylska nawet gwałtownie swatała mnie ze swoim bratem…

Latem 1941 roku wezwał mnie wuj depeszą do Warszawy, bo go doszły słuchy, że wśród Żydów w Warszawie wybuchła epidemia tyfusu. Pojechała więc do Warszawy. W międzyczasie w Warszawie sytuacja się z dnia na dzień pogarszała… Wujaszka, który nasz wszystkich przygarnął, Niemcy wysiedlili z tego dużego mieszkania i z cała rodziną umieścili w małej klitce na Woli na ulicy Sokołowskiej nr 16. Było to okropne mieszkanko; wilgoć, ściany mokre, ustęp straszny, wszędzie szczury biegały, podczas mrozu śnieg na ścianach, no i potworna wilgoć. Do tego jeszcze wujowi wszystko zabrano…

Dosyć długo tam wegetowaliśmy. Mnie udało się dostać pracę w fabryce Philipsa dzięki temu, że brat wuja – ksiądz, był zaprzyjaźniony z jednym z dyrektorów tej fabryki. Mieszkaliśmy więc teraz razem. Oprócz nas była tam też najmłodsza siostra mojej mamy.

Fabryka Philipsa była do pewnego stopnia „oazą” na terenie Warszawy. Poczciwi Holendrzy robili co mogli by Polakom pomóc, choć było to jedno wielkie gniazdo AK. Fabryka nawet zorganizowała coś w rodzaju sanatorium dla swoich pracowników. Pracował tam niejaki doktor Jaźwiński. On nawet mnie, dzięki plamie w płucach po pobycie w Tarnowie, wysłał na „wczasy” do Buska.

Gdy getto warszawskie częściowo uległo zmniejszeniu, przy poparciu fabryki, udało nam się zdobyć osobny pokoik z kuchnią na Lesznie vis-a-vis kościoła Panny Marii. To nowe mieszkanie doprowadziliśmy do względnego porządku i nasza rodzinka przeniosła się tam; poczuliśmy się „jak w raju”.

Niestety wkrótce brata mego na ulicy aresztowano, był bowiem w zielonej bluzie harcerskiej. Umieszczono go na Pawiaku, a przecież to był zaledwie czternastoletni chłopiec! Z pomocą pospieszył nam wówczas wuj ksiądz. Przyjaźnił się on bowiem z rodziną bogatych kupców warszawskich pp. Pakulskich i ci poczciwi ludzie „wykupili” mego braciszka z Gestapo za ciężkie pieniądze.

Do chwili wybuchu Powstania Warszawskiego żyliśmy tam na Lesznie. W czasie Powstania w Getcie ja byłam na urlopie u wuja księdza, ale Mama moja widziała tragedię getta, bo mieszkanie nasze było niedaleko. Siostra moja Irena, jadąc kolejką Grójecką do wuja, dostała tyfusu, co było z wielu powodów bardzo groźne. Przywieźliśmy ją do domu i udało nam się uchronić od wywiezienia do szpitala, a nawet obeszło się bez obcinania cudnych blond warkoczy…

Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, siostra już była zdrowa i nie było jej z nami, pełniła bowiem służbę sanitariuszki AK w szpitalu na Woli…

Podczas pierwszych dni Powstania Niemcy byli rozwścieczeni oporem Polaków na Woli. Wrzucali granaty do piwnic, by zabić ukrytych tam mieszkańców. Żyliśmy, jak wszyscy zresztą, w piwnicy.

Szóstego września Niemcy dotarli do nas, tym razem jednak nie wrzucili granatów do piwnicy, a pognali nas wszystkich pochodem w kierunku kościoła Świętego Wojciecha na Woli… Zdążyłam zabrać album ze zdjęciami, garnek smalcu, mamusi futrzaną kurtkę i moją pelisę, przerobioną z futra księżowskiego oraz 2 butelki spirytusu.

Siostra moja, jak już wspomniałam, pracowała jako sanitariuszka w szpitalu na Woli. Szpital ten zaczęto ewakuować, a ona przybiegła, by zobaczyć czy my żyjemy. Była po wielu bezsennych nocach i zobaczywszy nas żywych, padła zemdlona ze wzruszenia i wyczerpania. Dzięki temu została już z nami. Był też z nami dziesięcioletni bratanek mamusi Sławek, który przyjechał nas odwiedzić. Brat mój był członkiem Szarych Szeregów. Po pierwszym zgrupowaniu został odwołany, a na drugie już nie zdążył.

W okolicy ulicy Płockiej oddzielono z naszej grupy wszystkich młodych mężczyzn (w tej liczbie i mojego brata), a nas, nie zważając na krzyki i płacz mojej Matki, pognano kolbami dalej… Odchodząc widzieliśmy, jak mężczyźni wszyscy stali pod murem z rękami wzniesionymi do góry… Nas wpędzono do kościoła Świętego Wojciecha i drzwi za nami zamknięto. Potem, po jakimś czasie, zaczęto nas grupami przeprowadzać na Dworzec Zachodni, gdzie zapełniano pociągi i wysyłano je „w świat”…

Pierwsze transporty poszły podobno do Oświęcimia, inne do Rzeszy. Matka moja była w kompletnej rozpaczy. Jej nastrój zmusił mnie do próby przekupienia strażników. Dzięki butelkom spirytusu udało mi się uzyskać zgodę dwu kolejnych strażników na ukrycie nas za jakimiś skrzyniami i tak ominęły nas dwa pierwsze transporty. Więcej spirytusu już nie miałam i trzeci strażnik zagnał nas bezlitośnie kolbą do pociągu towarowego. Pociąg był przepełniony tak strasznie, że ludzie mogli tylko stać stłoczeni i tak ruszyliśmy w nieznane…

Ludzie reagowali różnie: jedni głośno się modlili, inni płakali, jeszcze inni usiłowali bezskutecznie uciekać przez małe okienka, a inni głośno wyklinali. Jechaliśmy w tym strasznym tłoku dwie doby. Ktoś przez szparkę w drzwiach odczytał napis „Breslau”, co nas uradowało, zrozumieliśmy bowiem, że już nie jesteśmy na trasie do Oświęcimia. Dowieziono nas do stacji Brieg (Brzeg) na Odrą. Pociąg podzielono na dwie części i jedną przetoczono na sąsiedni tor. Wartownicy otworzyli drzwi zaryglowane i ludzie po prostu prawie powypadali z tych zatłoczonych wagonów. Z wagonu na sąsiednim torze wyskoczył kto? Mój brat!!! Okazało się, że czekając na rozstrzelanie pod tym murem, na rozkaz jakiegoś oficera, musieli „najpierw” rozebrać jakieś barykady. Po tej rozbiórce, jeszcze inny Niemiec nadszedł i po prostu skierował wszystkich do transportu kolejowego, który jeszcze nie odszedł… Dzięki więc tym moim butelkom spirytusu udało nam się jechać tym samym transportem co i brat.

Gdy szliśmy przez miasto Brzeg pędzeni w pochodzie, zdziwiło mnie zachowanie się niektórych kobiet niemieckich; podawały nam kawę, a czasem nawet skibki chleba… Nie mogłam pojąć, skąd te humanitarne odruchy? Skąd nagle te objawy współczucia? Po paru dniach spraw się wyjaśniła. W jakiejś gazecie niemieckiej przeczytała duży artykuł o tym, że wszyscy Polacy dobrowolnie uciekają przez zbliżającą się Armią Czerwoną! Nie znalazłam w tej gazecie ani słowa o Powstaniu Warszawskim, ani o deportacjach i egzekucjach…

Tysiące ludzie z naszego transportu umieszczono w zniszczonych hangarach lotniczych poza miastem. Karmiono nas jeden raz dziennie zupką z liści brukwi i buraków. Zaczął się straszny głód… Przeprowadzono tam akcję „odwszawiania”, która nas dokumentnie „zawszawiła”… Po odwszawieniu prowadzono nas grupami na plac przed Arbeitsamtem gdzie odbywał się prawdziwy „targ niewolników… Zjeżdżali się okoliczni bauerzy i macając nasze mięśnie dokonywali wyboru robotników. My byliśmy mało atrakcyjni dla nich. Razem z nami był mój brat, była też siostra mamy Alina oraz „mały” Sławek. Ciocia Alina ze Sławkiem poszła do fabryki w Oławie (Ohlau), a na placu została tylko nasza rodzinka, której, pomimo naszych błagań, nikt nie chciał wziąć. Wreszcie przyjechał spóźniony bauer i, nie mając wyboru, zmuszony był zabrać nas, to znaczy moją Matkę, siostrę, brata i mnie. Bauer ten miał spore gospodarstwo Schaindlewitz (Szydłowiec), miał 30 krów w oborze, woły robocze i konie. Miał on syna lekarza esesmana i drugiego syna, którego stracił na froncie wschodnim, lecz była synowa z córeczką. Człowiek ten nienawidził Polaków, oskarżając ich o wszystkie nieszczęścia: o wybuch i rozpętanie wojny, o stratę syna i inne klęski…

Myśmy nie mieli pojęcia o pracy na roli. Ja osobiście byłam po raz pierwszy w życiu w prawdziwej oborze, brat – do koni, a mamusia jako Mädchen für Alles… Pracowaliśmy tam od 4 rano do późnej nocy… Był to sierpień, a więc spiętrzenie prac w rolnictwie. Mieszkaliśmy w niedużym pokoiku na poddaszu, gdzie zimą była istna lodownia! Karmiono nas w kuchni, był to to tak zwany „stół dla służby”, a więc prawie głodowy. Sami gospodarze jadali oczywiście porządnie u siebie w domu. Oprócz nas był tam młody parobek – Ukrainiec. Miał on z nami sporo kłopotu, bośmy tej pracy właściwie wcale nie znali. Czuł więc na początku niechęć, a zobaczywszy, że ja znam dobrze język niemiecki, którego on wcale nie znał niechęć jego zmieniła się wręcz w nienawiść. Ukrainiec ten był pupilem bauera, bo był to prawdziwy fachowy robotnik rolny.

Nie wszystkim Polakom wypadł aż tak niefortunny los. W pierwszą niedzielę poszliśmy do sąsiedniej wsi, gdzie był katolicki kościół i tam spotkaliśmy się z innymi Polakami z różnych wiosek. Ci, którzy tam wcześniej przyjechali, głęboko nam współczuli. Okazało się bowiem, że nasz bauer słynął w całej okolicy ze swych powiązań z władzami hitlerowskimi. Tu muszę od razu zrobić mała dygresję, a nawet myślami wyfrunąć w przyszłość. Po powrocie do kraju, brat mój zdołał u władz Polski Ludowej wskórać postawienie naszego bauera Bajoga przed sąd, który go skazał na 4 lata więzienia za nieludzki stosunek do pracowników, a więc nas… Lecz wróćmy znowu do naszej ówczesnej niewolniczej pracy. Dla mnie osobiście najgorszym okresem był czas, gdy na skutek pracy, chłodu i głodu całe nogi i ręce moje pokryły się ropiejącymi wrzodami. Postawiłam się i z energią zażądałam skierowania do lekarza. Wzięłam rower od Bajogów i pojechałam do Brzegu. Lekarz zapisał mi maść, gdy go jednak poprosiłam o witaminy zmierzył mnie spojrzeniem, którego nigdy nie zapomnę i powiedział: „witaminy mogą być tylko dla naszych dzielnych żołnierzy…” Na szczęście maść i młodość zrobiły swoje i organizm wszystko zwalczył.

Gdy się lepiej rozejrzałam w sytuacji, postanowiłam dążyć do zmiany naszej ciężkiej pracy. W którąś niedzielę pojechałam więc do mojej ciotki Aliny, pracującej w fabryce w Oławie i tam zdobyłam się na odwagę i korzystając ze swojej dobrej wówczas znajomości języka niemieckiego, poszłam prosto do szefa tej fabryki – wojskowego Niemca i najbezczelniej w świecie zaczęłam mu uzasadniać, że możemy być o wiele bardziej pożyteczni pracując w tej fabryce, aniżeli na roli, gdyż o pracy w rolnictwie nie mieliśmy „zielonego pojęcia”. O dziwo! Rybka „chwyciła”. Niemiec załatwił w Arbeitsamcie przeniesienie na razie mnie i mojej siostry do swojej fabryki. Niestety Mama z bratem zostali u bauera, przy czym przeżyli tam najgorszy okres pracy przy wykopkach buraków, a był to już okres przymrozków…

Pracując w fabryce zaczęłam nieustannie wydeptywać ścieżki do Arbeitsamtu i już po wykopkach udało mi się ściągnąć i Mamę, i brata do Oławy. Mieszkaliśmy tam w starych koszarach, gdzie nawet mieliśmy własny pokój. Mamę przydzielono do kuchni fabrycznej, co nam mogło wróżyć lepsze życie.

W międzyczasie ciocia Alina, będąc wówczas śliczną dziewczyną, cieszyła się szczególnymi łaskami dyrektora fabryki, co ujawniło się w fakcie wzywania jej do mycia okien w wili pana komendanta (wielki zaszczyt!).

Po pracy i egzystencji u bauera Bajoga czuliśmy się w Oławie jak w 7 siódmym niebie. Jedzenie było podłe, ale było. Do tego doszły paczki, otrzymywane od ciotki po skontaktowaniu z Poznaniem. Paczki z sucharami, grochem i ciuszkami, które się później bardzo przydały.

Ja pracowałem na bardzo ciężkim wydziale fabryki przy tak zwanych stoszmaszynach – a więc na sztancach – wytłaczarniach. Wyrabiano tam tak zwane „bechery”, jakieś puszki jak do baterii elektrycznych. Był to zresztą przemysł zbrojeniowy. Na tym wydziale byłam jedyną kobietą, siostra moja pracowała jako pakowaczka. Na moim wydziale hałas był tak straszny, że, bez obrazy własnych i cudzych uszu, bo się się nawet własnego głosu nie słyszało, podczas całej szychty mogłam głośno śpiewać. Starzy robotnicy niemieccy byli nawet życzliwi. Nie było tam złego słowa, a nawet czasami wsuwali mi jabłuszko…

Gdyśmy z siostrą wracały z nocnych zmian, „wstępowałyśmy” po drodze cichutko do mijanych ogródków i docierałyśmy do naszego lagru z nakradzionymi jarzynami: kapustą, marchewką i burakami. Były to cenne dodatki do naszego zerowego menu. Myśleliśmy, że tak przetrwamy wojnę, tym bardziej, że front się powoli zbliżał i nawet czasem było słychać huk armat. W miarę zbliżania się frontu rozpoczęła się przymusowa ewakuacja wszystkich Niemców, co obserwowaliśmy z satysfakcją, a nawet z radością, byliśmy bowiem pewni, że Niemcy zostawią nas Rosjanom „na pożarcie”.

Niestety nadzieje nasze okazały się złudne. Dwudziestego drugiego stycznia 1945 roku przyszła masa strażników i zagarnęła cały „lager”. Gnali nas przez cały tydzień bocznymi drogami i w mrozie, bez kropli nie tylko gorącej strawy, ale nawet wody! Uratował nas wtedy worek sucharów od naszej cioci oraz zapobiegliwość naszej mamy, która każdą skibeczkę niezjedzonego w stołówce chleba skrzętnie suszyła i chowała.

Podczas tej wędrówki sypialiśmy w opuszczonych szopach, hangarach i domach… Zginęły tam wówczas setki ludzi z głodu, chłodu i wyczerpania… Spaliśmy stuleni do siebie dla bezpieczeństwa i ciepła. Była tam niesamowita wprost mieszanina narodowości: Francuzi, Polacy, Rosjanie, Serbowie, Włosi. Po tygodniu doprowadzono nas Waldenburgu (Wałbrzycha), ulokowano w nieczynnej już wówczas fabryce (obecnie fabryka porcelany „Krzysztof”) w halach fabrycznych, oczywiście na słomie, na podłodze. Zgoniono tam tysiące ludzi z Dolnego Śląska do tak zwanego kotła „wałbrzysko-jeleniogórskiego”, gdyż o sam Wrocław, proklamowany twierdzą, toczyły się wówczas jeszcze ostre walki. Tu wojsko Armii Czerwonej w ogóle, na razie nie zaglądały. Było to istne mrowie ludzkie.

Mama moja gotowała tam groch i tym żyliśmy. Muszę tu zaznaczyć, że w tłumie tym nie było żadnych objawów nienawiści czy chociażby niechęci. Ludzie starali się nawzajem sobie raczej pomagać.

Gruchnęła wówczas wieść, że nas wszystkich popędzą w stronę fronku do kopania okopów. Ogarnęło mnie znowu przerażenie… Ze swoich zapasów wyciągnęłam coś w czym lepiej wyglądać. Była to czarna sukienka, przerobiona z sutanny wujaszka i poszłam do Naczelnego Dyrektora miejscowej lotniczej fabryki Hugona Spirka. Tam zagadałam go bezczelnie prosząc o pracę w jego fabryce i o dziwo! – przyjął nas wszystkich! Co była wyczynem nie lada… Dostaliśmy natychmiast skierowanie do lagru należącego do tej fabryki, a stanowiącego lokal mieszkalny jej pracowników. Komendantem tego lagru był, jak się później okazało, okrutny Niemiec kuternoga. Przyjął nas jednak na razie dosyć łaskawie (byłyśmy przecież obie młode i ładne dziewczyny, na co on wyraźnie był wrażliwy)… Przeznaczył nam pomieszczenie w tak zwanej „sztubie”, a więc w dwudziestoosobowym pokoju z piętrowymi pryczami, gdzie mieszkali wyłącznie mężczyźni. Przeznaczone dla naszej rodzinki prycze obiliśmy kocami z zewnątrz i tak stworzyliśmy sobie coś w rodzaju własnego pokoiku.

Mieszkańcy sztuby przyjęli nas na początku bardzo wrogo. Byli to przeważnie Polacy. Był wśród nich jeden Rosjanin przezywany przez nich „głupim Iwanem”, gdyż odzywał się tylko mycząc i sprawiał wrażenie niedorozwiniętego. Po krótkim czasie, dzięki mojej znajomości języka niemieckiego i temu, że potrafiłam tłumaczyć wszystkie artykuły z gazet niemieckich, a także dzięki umiejętności gry w pokera (a miałam przy tym niesłychane wprost „szczęście” w kartach) zdobyłam sobie w sztubie pozycję po prostu rabina…

Na ogół były tam kapitalne typy! Ich rozmowy, gadki, dowcipy i kawały – wręcz niebywałe. Często odbywały się wspólne walki z wszami. Mama moja starała się codziennie gotować naszą bieliznę by zniszczyć choć część insektów. Na początku ci ludzie z nas się naśmiewali, lecz wkrótce poszli w nasze ślady. Głód wśród wszystkich był coraz większy: rano i wieczór dostawaliśmy kromkę kwaśnego chleba z czarną, gorzką kawą, na obiad zupkę z zielska.

Moja mama pracowała też w tej fabryce, ale zaczęła jednak wkrótce gorączkować. Poszłam z nią do miejscowego lekarza, który stwierdził zaciemnienie w płucach i stanowczo poradził przerwanie pracy. Załatwienie zwolnienia jej w dyrekcji fabryki, ale powstało nowe groźne niebezpieczeństwo… Otóż „kuternoga”, rozczarowany naszą obojętnością na jego objawy adoracji i niedwuznaczne propozycje, postanowił na nas się zemścić i napisał donos, w którym twierdził, że praca nasza absolutnie nie pokrywa naszych kosztów utrzymania… Dowiedziawszy się o tym wpadła w rozpacz i pobiegłam natychmiast do dyrekcji fabryki, bo zrozumiałam, że jedynym wyjściem będzie odesłanie nas do pracy przy kopaniu okopów. Mojej rozmowie w dyrekcji przysłuchiwał się jakiś przystojny, chyba czterdziestoletni, Niemiec o nazwisku Reich, jak się później dowiedziałam. Gdy wychodziłam z dyrekcji Niemiec ten poszedł za mną i w czystej polszczyźnie zaczął mnie uspokajać i zapewniać, że sprawa moja będzie „pomyślnie załatwiona”. Gdy zapytałam go skąd ta nagła decyzja wytłumaczył mi spokojnie, że swego czasu sam pracował w tarnowskich Górach i że ze strony Polaków nie doznał tam nigdy żadnej przykrości. Później dowiedziałam się, że Reich z własnych pieniędzy pokrył ten finansowy „deficyt”, co skwitowałam potem doniczką kwiatków, nie było bowiem możliwości dostania kwiatów ciętych. Na kupno tej doniczki złożyli się zresztą mieszkańcy całej naszej sztuby…

Mam moja, nie pracując już w fabryce, wolny czas spędzała na lekkich pracach u miejscowych ogrodników i rolników. Zbierała im na przykład kamienie z pól i układała je w kopczyki, za co dostawała od nich koszyczek ziemniaków, które potem gotowała obdzielając nimi wszystkich mieszkańców sztuby.

W Wielką Sobotę część naszego lagru miała obowiązek pojechania do kopania okopów. Wyznaczono nam nawet specjalny odcinek do kopania. Siostra moja oczywiście nic tam nie robiła, była wówczas prześliczną blondynką, do której gromadnie wzdychali kopiący okopy Francuzi i Włosi. Ah! Que bella Blonda!… rozbrzmiewało dookoła. W pobliżu naszego odcinka znajdował się lasek, do którego ludzie biegali „za potrzebą”… W pewnym momencie podbiegł do mnie jeden z Francuzów i łamaną niemczyzną zaczął wołać: „Komm, komm!” pokazując na lasek. Gdy zobaczyłam, że i inni ludzie tam biegną, wyruszyłam za Francuzem. I cóż się okazało? W bardzo gęstym zagajniku leżała martwa krowa i przedsiębiorczy Francuzi przy pomocy żyletek i scyzoryków obrali ją do gnatów! Mój Francuz wykroił mi też kawał zadniej szynki, którą zawinęłam skrzętnie w chusteczkę zdjętą z głowy, a nawet do kieszeni udało mi się wepchnąć po kawałeczku mięsa. Gdy mięso to przynieśliśmy do sztuby mama moja zalała się łzami twierdząc, że „wszyscy się tą zdechła krową potrujemy!” Płacząc, ugotowała jednak tę „zdechłą„ krowę i było wpaniałe śniadanie na Wielkanoc. Był czerwony barszczyk i gotowana wołowina z kartoflami! Stół przykryliśmy ręcznikami i odbyło się prawdziwe uroczyste śniadanie Wielkanocne… Chyba mój autorytet osiągnął swój szczyt, nieosiągalny już nigdy w późniejszym życiu.

Zalecał się do mnie wówczas jakiś chłopak z sąsiedniej sztuby, a pracował nie w fabryce, a u jakiegoś rzeźnika. Przynosił mi też czasem za cholewą kawałeczek słoninki za co musiałam go wtedy „w nagrodę” bawić godziną rozmowy. Ciuszki, zaś, przysłane kiedyś z Poznania Mama moja wszystkie wymieniła na chleb w niemieckich piekarniach. Wbrew pozorom akcja ta była dość ryzykowna zarówno dla Niemek w piekarniach, jak i dla Mamusi. Kosztowała więc wiele trudu i strachu… Wobec tych wszystkich trudności mama moja w owych czasach marzyła o tym, by jedna z nas wyszła za mąż za rzeźnika, a druga za piekarza. W miarę niepowodzeń na froncie stopniowo stosunek Niemców do nas się zmieniał. Zaczęto nas częstować papierosami, traktowano nas bardziej wyrozumiale. Sam „kuternoga najpierw spokorniał, a przed samym wejściem wojsk rosyjskich zniknął bez śladu…

Czerwona Armia weszła do miasteczka bez jednego wystrzału, bo miasto było przez niemieckich mieszkańców obwieszone białymi flagami. Pewnej nocy mieszkańcy naszej sztuby zauważyli, że pan Spirke w swojej willi w nocy zakopuje coś w ogrodzie. Po wejściu Rosjan mieszkańcy sztuby pobiegli natychmiast do ogrodu i rzucili się by ten „skarb” wykopać. I cóż się okazało? Znaleziono dwie skrzynie z koniakami i winami! Oczywiście popiliśmy sobie tego dnia setnie… Podczas tej libacji przeżyliśmy wielką niespodziankę. Jeden z mieszkańców naszej sztuby, wspomniany już przeze mnie Rosjanin, przezywany przez wszystkich „głupi Iwan”, sprawiał bowiem wrażenie człowieka niedorozwiniętego, po paru koniakach wzniósł toast: „za Stalina, za Rodinu!”. Zdębieliśmy wszyscy, a on nam powiedział, że wszystko to był kamuflaż, że jest oficerem Czerwonej Armii, że jest artylerzystą, że prawdziwe jego nazwisko jest takie i takie, i że jest szczęśliwy, że mu się udało przetrwać ten ciężki okres w ten sposób. Ja osobiście obawiam się, że może to „przetrwanie” z czasem gorzko odpokutował…

Ponieważ wejście rosyjskich wojsk wypadło w dniu 8 mają, a więc w dniu zakończenia wojny, nazajutrz, nie czekając, postanowiliśmy wszyscy Polacy wracać do kraju. Początkowo szliśmy zwartą grupą, ale wkrótce rozbiliśmy się, nie mogliśmy przecież nadążyć za silniejszymi… Szliśmy trasą na jawor – Strzegom (Strigau) i tak doszliśmy do autostrady wiodącej w kierunku Wrocławia. Cała ta trasa była właściwie kompletnie bezludna w sensie miejscowych mieszkańców Niemców, wszyscy bowiem zostali przymusowo usunięci przez cofającą się armią niemiecką.

Nocowaliśmy więc w opuszczonych domostwach i wrażenie było czasem wręcz przerażające, gdyż nigdy nie było całkowitej pewności, że gospodarstwo jest istotnie puste. W jednym z takich gospodarstw znaleźliśmy w oborze kulawego woła. Nie bardzo się nadawał do zabrania, zaprzęgliśmy go jednak do małej pozostawionej przez Niemców platformy na gumowych kołach, a brat mój z leżącego w przydrożnym rowie samochodu (chyba dekawki) wymontował dwa szafirowe foteliki i przymocował je na platformie. Na tych więc fotelikach, na platformie zaprzężonej w kuśtykającego woła ruszyliśmy dalej. Na następnym noclegu mały Sławek złapał na łące ni to konia, ni to muła mysiego koloru, przyprzęgliśmy go również do platformy i tak jechaliśmy ciągnięci przez dość komiczną parę…

Pożywienie nasze składało się przeważnie z młodych jarzyn, wyciągniętych z mijanych ogródków. Czasem udawało się znaleźć jakąś wekę z kompotem w opuszczonych domach Był to ratunek dla naszych wygłodzonych żołądków, którym to postne pożywienie zupełnie nie szkodziło.

W dalszej drodze zaczęliśmy się rozglądać za możliwością kolejnego noclegu. Podjechaliśmy do wioseczki Järischau, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy patrol wojsk rosyjskich. Była to chyba jakaś zagubiona jednostka. Żołnierz z karabinem w ręku stanowczym ruchem skinął na nas i zatrzymał pojazd, a przyjrzawszy się towarzystwu – a rodzinka nasza powiększyła się wówczas o jeszcze jednego młodego Polaka Bolesława Solarza – zdecydowanym ruchem kiwnął na moją mamę, siostrę Irenę i na mnie i zaprowadził naszą trójkę do najbliższego domku, zostawiając chłopców z platformą na jezdni. Podszedłszy do domku żołnierz otworzył drzwi, wepchnął nas do środka i drzwi zamknął na klucz…

Znaleźliśmy się w obskurnej izbie, a z sąsiedniego pomieszczenia wysunęła się postać bezzębnej starowinki. Była to Niemka pozostawiona tam umyślnie czy przypadkowo. Natychmiast zapytałam ją co nas czeka? A ona po chwili zaczęła płacząc mamrotać „arme Kinder, arme Kinder” i powiedziała, że w ten sposób zamykane są tu prawie co wieczór przypadkowo wędrujące przez wieś kobiety, do których wieczorem schodzą się Rosjanie i gwałcą je z bronią w ręku… Przerażona Mama padła na kolana i zaczęła się żarliwie modlić błagając Pana Boga o ratunek. Chyba na skutek jej błagań Opatrzność zesłała nam zupełnie niespodziewany ratunek: nadjechała olbrzymi drabiniasty wóz, wypełniony ukraińskimi dziewczętami z jakiegoś, widocznie pobliskiego, majątku, gdzie one pracowały. Żołnierz natychmiast otworzył nasze drzwi, ruchem ręki kazał nam się wynosić na naszą platformę; błyskawicznie widocznie ocenił wyższą „przydatność” Ukrainek, powędrowały do domku…

Uczepiwszy się platformy, usadowiliśmy na niej mamę, a sami nawet podpychaliśmy pojazd byle by tylko czym prędzej oddalić się od feralnej wioski. Już było prawie zupełnie ciemno, gdy dobrnęliśmy do jakiegoś na odludziu stojącego domku, przed którym stał piękny powóz zaprzężony w parę dorodnych koni. Okazało się, że przyjechali nimi dwaj Polacy w pasiakach – a więc kacetowcy z obozu niemieckiego. Z ulgą zatrzymaliśmy się tam pod ich opieką. Mama, oczywiście, wyczarowała wnet zupkę jarzynową, którą się ci biedacy niesamowicie delektowali, nam kobietom kazali iść spać na pięterko, a sami razem z naszymi chłopcami zostali na dole.

Nazajutrz, zobaczywszy przy świetle dziennym nasz wspaniały zaprzęg, kacetowcy zadecydowali, że trzeba od przejeżdżających, wracających już wówczas Niemców odebrać jakieś mocniejsze zwierzę pociągowe. Istotnie, po niedługim czasie, miejsce naszego kuśtykającego woła zajął wół zdrowy, odebrany Niemcom. Wyruszyliśmy więc dalej i tak jadąc dobrnęliśmy wreszcie do samego Wrocławia. Był to dzień 15 mają. Ulice zrujnowanego miasta roiły się od wędrującego mieszanego tłumu… W pewnej chwili nasz wół, widocznie wyczerpany głodem czy pragnieniem, zatrzymał się i po prostu położył się na środku jezdni…

Ku memu zdumieniu, nad bramą najbliżej stojącego domu odczytałam tablicę z napisem „Zarząd Miejski”. Bez namysłu, tak jak stałam, w roboczym kombinezonie i owiniętą głową w chuścinę wbiegłam do środka. Zobaczyła siedzące dwie „panie urzędniczki” Polki i jakiegoś przystojnego faceta. Zaczęłam im natychmiast tłumaczyć, że wracamy z przymusowych robót w Niemczech, że chciałybyśmy jak najprędzej dostać się w nasze strony – do Konina itd. Zapytała o możliwe środki transportu. W odpowiedzi na moje pytania młody ten człowiek powiedział, że po pierwsze żadnego normalnego transportu jeszcze nie ma, i że po drugie tu na miejscu, we Wrocławiu, mogłabym natychmiast dostać zarówno pracę, jak i mieszkanie. Zapytał przy tym, czy mam jakieś kwalifikacje i, dowiedziawszy się, że umiem pisać na maszynie posadził mnie i sprawdził moje umiejętności, poczem oznajmił mi, że „mam się nazajutrz stawić do pracy w zarządzie Miejskim”, na co ja wyraziłam zgodę. Wyszedłszy na ulicę, oznajmiłam rodzince swoją decyzję pozostania we Wrocławiu, na co Mama moja, siedząc na krawężniku chodnika, zalała się łzami. Wół leżał obok na jezdni i tylko na konik dzielnie, razem z chłopcami tkwił przy platformie.

Nagle spostrzegłam żołnierza w rogatywce! A więc Polaka! Podszedł do nas i śpiewnym wschodnim akcentem zapytał, skąd te łzy, co to za kłopoty i czy nie może nam w czymkolwiek pomóc? Powiedziałam mu mniej, więcej o wszystkim. Żołnierz zdecydowanym ruchem wziął mnie za rękę, zwrócił na pięcie i weszliśmy do pierwszej z brzegu klatki schodowej. Wszedłszy na pierwsze piętro żołnierz zastukał kolbą karabinu w drzwi wejściowe. Wyjrzała z mieszkania stara Niemka. Żołnierz ruchem ręki kazał jej wyjść, zastukał do sąsiednich drzwi, skąd też wyjrzała Niemka. Tę pierwszą tam skierował, drzwi za nimi zamknął, a mnie, zdumionej, wręczył klucz od pierwszego mieszkania. Słysząc zaś przedtem na ulicy, jak mama moja po imieniu się do mnie zwracała – z ukłonem mi przypomniał, że piętnastego maja to przecież dzień moich imienin i zapowiedział, że wieczorem razem ze swoim porucznikiem przyjdą na przyjęcie imieninowe…

Przedtem jeszcze pomógł memu bratu wprowadzić nasze rumaki, a więc konika i woła, an podwórko tej kamienicy, opróżniwszy dla nich jakąś szopę i tam umieścić oba zwierzaki.

Wieczorem istotnie zjawili się nasi „goście imieninowi”, czyli porucznik Kocyan – bardzo zresztą miły i kulturalny pan i ów, jak się okazało – plutonowy. Chłopcy przynieśli puszkę „tuszonki” amerykańskiej, paczkę makaronu i butelkę szampana! Wręczyli mi też „prezent imieninowy” w postaci domowego projektora filmowego, wyszabrowanego z jakiegoś mieszkania. Mama otworzyła, znalezioną w spiżarni wekę z fasolką szparagową i ucztowaliśmy zgodnie i wesoło, niestety ze smutnym skutkiem dla naszych wygłodzonych żołądków…

Aparat filmowy po paru latach bardzo mi się przydał, sprzedałam go bowiem, by za uzyskaną kwotę kupić garniturek dla naszego brata. Zarówno też wół, jak i konik stanowiły później nasze jedyne, ale spore zastrzyki finansowe, bo sytuacja nasza przez następne dosyć długie lata pod względem materialnym była raczej trudna. Ojciec mój nigdy już nie wrócił, dwaj bracia Mamy zginęli: wuj ksiądz w Powstaniu Warszawskim, a drugi wuj w kacecie Guzen; pracowałam więc tylko ja sama utrzymując mamę i dwoje uczącego się rodzeństwa. Siostra ukończyła farmację, a brat medycynę, czym bardzo uczciwie spełniłam zobowiązanie wobec swojego Ojca…

I suplement. Fragment wspomnień Janusza – brata Mamy, a mojego wujka.

Nasze wczesne dzieciństwo było pełne radości i dobrego bytu w okresie wolnej Polski. Dzięki solidnej pracy nauczycielskiej naszego Ojca i pełnej opiece naszej Mamy nic nam nie brakowało i nasze życie było wspaniale.

Moja pierwsza pamięć moich sióstr była chyba gdy miałem około pięć lat. W moim wyobrażeniu Zochna była bardzo dorosła. Po pewnym czasie wiedziałem, że zaczęła szkołę wcześnie, bo była bardzo zdolna. Wkrótce była przyjęta do gimnazjum w Koninie. Po zdobyciu maturalnego świadectwa z bardzo dobrymi ocenami (chyba w 1937 roku), nasz ojciec wynalazł szkołę pasującą do Zosi uzdolnień. Ze względu na bardzo dobre wyniki została przyjęta do szkoły Międzynarodowego Handlu Zagranicznego w Gdyni. Była zawsze radośnie witana na wakacje letnie. Szczęśliwie wróciła do domu latem 1939 roku.

Nasz ojciec tuż przed wojną wierzył w wielką kulturę narodu niemieckiego, w przeciwieństwie do barbarzyńskiego Związku Radzieckiego.

Pierwszego września 1939 roku hordy hitlerowskiej armii zaatakowały nasz kraj. Nasz ojciec, nauczyciel, na rozkaz naszych władz poszedł do wyznaczonego punktu zboru. Przerażeni zostaliśmy w domu z naszą Mamą. W parę dni nasze województwo poznańskie zostało zajęte przez Niemców. Od razu zaczęły się bestialskie represje przez okupantów. Po pewnym czasie, kiedy Warszawa broniła się przed najeźdźcą, niespodziewanie, pojawił się w naszym domu nasz ojciec, przepływając wpław przez rzekę Wartę, aby uniknąć niemieckich posterunków. Niestety, w krótkim czasie, wpadli do naszego domu mundurowi Niemcy krzycząc coś po niemiecku i wskazując na naszego ojca. Irka i ja objęliśmy naszego ojca. Wówczas Zosia w języku niemieckim zaczęła coś tłumaczyć. Nagle Niemcy słuchali ze zdumieniem Zosi tłumaczenia, że to jest nasz ojciec i był cały czas z nami. Niemcy byli tak ujęci Zosi idealnym językiem, że podoficer podziękował Jej i opuścili nasz dom. Zosia wyglądała dorośle, ale miała tylko 16 lat. Niewątpliwie Zosia uratowała naszego ojca od śmierci jako konspiratora albo szpiega.

Niestety nasza radość nie trwała długo. Po jakichś kilku miesiącach, wcześnie, około piątej rano, usłyszeliśmy wielki łomot do frontowych drzwi naszego domu. Nasz ojciec otworzył drzwi i do rodziców sypialni weszli: mundurowy Niemiec i cywil mówiący po polsku do naszego ojca, aby ubrał się, bo pójdzie z nimi. Mama przerażona pytała co ma zabrać ze sobą. Nic nie trzeba, powiedział cywil, bo tylko na 3 dni. Nasz Tatuś ubrany pocałował Mamusię i pogłaskał po głowie każde z nas i wyszedł. Tym razem Zosia milczała, bo nie było sensu odezwać się. W budynku szkolnym była zamknięta duża duża grupa Polaków – lekarze, prawnicy, księża, nauczyciele i posiadacze ziemscy. Wszelkie próby naszej mamy, aby uwolnić ojca spełzły na niczym. Błagała lokalnych Niemców o pomoc, ale odmówili. Po trzech dniach wszyscy zostali zabrani w niewiadomym kierunku.

Przez cała wojnę, kiedy to było możliwe, wieczorem klęczeliśmy przy łóżkach i modliliśmy się o szczęśliwy powrót ojca. Po wojnie już wiedzieliśmy, że nasz ojciec, wraz z innymi, został bestialsko zamordowany.

Od chwili kiedy zabrakło nam Ojca, Zosia wraz z Mamą, przejęły wiodącą role w rodzinie.

Ziemie zachodnie Polski zostały przyłączone do Niemiec i już nie było wątpliwości, że będzie masowe przesiedlanie nas do centralnej Polski, nazwanej Gubernią Generalną. Najpierw przeszmuglowano Irenę i mnie do Guberni i naszych krewnych. W niedługim czasie wypędzono Mamę i Zosię z domu z małym węzełkiem osobistych rzeczy. Przeszły one ciężkie chwile w obozie w Łodzi, będąc rewidowane przez Niemki w poszukiwaniu kosztowności, nawet w ludzkim ciele. Wreszcie zebraliśmy się razem w Warszawie, w mieszkaniu na ulicy Sokołowskiej. Byliśmy szczęśliwi będąc razem, ale okrutny głód dokuczał nam bardzo. Mieliśmy kartki żywnościowe dostając chleb z plewami, margarynę i marmoladę w niewystarczającej ilości. Poznałem co to znaczy ból pustego żołądka. Zosia dostała pracę w biurze fabryki Philipsa. Kiedy Niemcy wykryli Zosi językowe uzdolnienia, była użyta nawet przez fabryczną komórkę Gestapo. Udawało się Zosi dzięki temu zdobyć sekretne listy Polaków do aresztowania. Jak wiem przekazała je do naszego podziemia. Nasz głód był bolesny dla Zosi, naszego żywiciela i zdobyła się na niebezpieczna decyzje. Ukradła cztery kartki żywnościowe, czego szczęśliwie nie wykryto. Wypełnione kartki były fikcyjnymi nazwiskami rodziny Lewińskich (na lewo).

Dalsze nasze dzieje przez lata wojny w Warszawie były pełne okrutnych i bolesnych wydarzeń. Moim celem, w tym opowiadaniu, było przekazać Wam obraz bohaterstwa, wielkiego poświecenia dla rodziny oraz patriotyzmu mojej siostry Zofii, a Waszej Matki, oraz dla dalszych pokoleń.

Wujek to pisał do nas, swoich siostrzeńców.

Teraz w wielkim skrócie podam dalsze dzieje naszej rodziny.

Po zlikwidowaniu tak zwanego małego getta, Zosia przez pracę u Philipsa, dostała większe mieszkanie na ulicy Leszno 29.

Byliśmy świadkami masowych egzekucji ulicznych, łapanek ulicznych i ładowania warszawiaków na ciężarówki (budy) jak stado zwierząt i wywożenie do pracy niewolniczej w Niemczech. Irka i ja uczyliśmy się w tajnych kompletach. Gniew Polaków narastał i nasza podziemna Armia Krajowa rosła w swych rozmiarach. Jak się dowiedziałem później, Irena w AK była wyszkoloną sanitariuszką. Ja także należałem do AK Szarych Szeregów – BS (bojowe szkoły). W maju/czerwcu 1944 roku byłem aresztowany i oddany w ręce gestapo na Szucha. Przetrwałem okrutne i bolesne przesłuchania. Zostałem przewieziony na „Pawiak” i więziony w podziemiu – cela 243. Przez wszystkie noce trwały masowe egzekucje w ruinach getta. Uratował mnie wujek – ksiądz Roman Ciesiołkiewicz, poprzez bogatych Braci Pakulskich, posiadaczy dużych sklepów żywnościowych, którzy przekupili gestapowca. Wróciłem szczęśliwy do mojej Rodziny.

Niestety, wkrótce, bo już 1-go sierpnia 1944 roku wybuchło POWSTANIE WARSZAWSKIE. Irena i ja wzięliśmy udział na Woli w tej przerażającej walce. Grupy uzbrojonych naszych oddziałów wycofywały się na Stare Miasto. Wszyscy bez broni zostali zwolnieni z udziału w akcji powstańczej. Znowuż byliśmy razem, nie wiedząc co się z nami stanie od zbliżających się oddziałów niemieckich.

Tutaj chciałbym opisać jeszcze jedno wydarzenie dotyczące naszej rodziny. Wkrótce zostaliśmy wypędzeni z domów przez SS, nasze domy już zostały podpalone, a my pędzeni na plac Kercelego. Kobiety i dzieci zostały oddzielone od mężczyzn. Słyszałem rozpaczliwy krzyk mojej Matki. Próbowała biec do mnie, a Zosia z Irką trzymały Ją z całą siła, aby zapobiec Jej niechybnej śmierci. Kobiety były zebrane i zamknięte w halach warsztatów kolejowych w Pruszkowie. Następnie wydzielono połowę tej wielkiej grupy i prowadzono je do stojącego pociągu i wagonów towarowych. Mama błagała Zochnę, aby przedostać się do pozostającej grupy. Za wszelka cenę nie chciała wyjść teraz. Jakoś udało im się to, kryjąc się za wrotami hali. Po pewnym czasie zabrano pozostałą grupę do następnego pociągu. Tym razem Mamusia, bez jakiegokolwiek oporu, szła do pociągu. Zosia nie mogła zrozumieć, jak tę decyzję Mamy zrozumieć. W tym czasie ja z mężczyznami byliśmy pędzeni do barykad, które musieliśmy rozbierać. Wreszcie zamknięto nas wewnątrz kościoła świętego Stanisława na Woli, na okres nocy. Pod murami tego kościoła został bestialsko zamordowany mój wybawca – ksiądz Roman Ciesiołkiewicz. To jest opisane w dokumentach w procesie Norymberskim. Następnego dnia pędzono nas ulica Bema do Dworca Zachodniego, po drodze zabijając starszych, nie nadążających ludzi. Pociągiem bydlęcym wieziono nas do Niemiec. Po długiej podróży, nad ranem, zatrzymaliśmy się na Stacji Brieg (Brzeg). Rozkaz wysiadania z pociągu. Gdy wszyscy byli na peronie, ktoś z Polaków krzyczał, patrzcie na dalszym peronie jest pociąg z kobietami. Podbiegłem bliżej z innymi i nagle z jednego z wagonów głośny krzyk – Janusz! To była moja Mama z Lucyną i Ireną. To był cud, prawdziwy cud. Pierwszy transport kobiet był skierowany do północnych Niemiec, którym nasza Mama nie chciała jechać. Instynkt Matki?

Przeszliśmy wiele ciężkich wydarzeń w obozie niewolniczej pracy. Znowuż byliśmy głodni. Potem piesza ewakuacja w czasie zimy przed zbliżającym się frontem rosyjskim, na południe, do Nieder Salzbrun (Solice Dolne), gdzie pracowaliśmy w fabryce. Tutaj znowuż Zosi zdolności językowe i ujmująca inteligencja spowodowała u władz niezwykłą decyzję, że nasza Mama została zwolniona z pracy w fabryce. 12 godzin pracy i 12 godzin wypoczynku. Wreszcie 8-go maja 1945 roku, na dzień przed końcem wojny, wkroczyli ruscy żołnierze.

Radość. Koniec wojny!

Pieszy powrót do Polski. Zatrzymaliśmy się we Wrocławiu. W Warszawie wszystko było spalone. Zosia była pionierem miasta organizując z pierwszymi osiedleńcami Urząd Miasta.

Zosia w dalszym ciągu była żywicielem naszej rodziny, aż do Ireny i moich studiów uniwersyteckich. Po ślubie z doktorem Olgierdem Niewodniczańskim założyła Swe własne gniazdo rodzinne.

I Janusz dodaje na końcu:

ZOSIU KOCHANA, GDZIEKOLWIEK PATRZYSZ NA NAS Z NIEBIOS PRZYJMIJ MOJE SERDECZNE PODZIĘKOWANIE I HOŁD ZA TWOJE BEZGRANICZNE POŚWIECENIE DLA NAS I NASZEGO ŻYCIA.

Twój 82-letni brat Janusz Klemczyński.

Slowa kluczowe: lubin

Wyslij link znajomemu: http://elubin.pl/wiadomosci,17569.html
Ten artykul byl czytany 625 razy.


brak komentarzy

Napisz komentarz!

Twoje imie: *
Twoj komentarz: *
komentarz nie moze byc dluzszy niї 350 znakуw
Znaczniki HTML: Wyі.
BBCode: Wlaczone

Dostepne znaczniki:
[i] pochylenie [/i]
[b] pogrubienie [/b]
[u] podkreslenie [/u]


* - wymagane pola do dodania komentarza.

Wszystkie komentarze umieszczane przez uїytkownikуw i gosci portalu sa ich osobista opinia. Redakcja oraz wlasciciele portalu nie biora odpowiedzialnosci za komentarze odwiedzaj±cych.


RSS Nasz Lubin: (Nasz Lubin)
RSS Forum Lubina:
Copyright © 2006-2024 Portal miasta Lubina.
Strona wygenerowana w 0.013 sek.Lubin 1.0