Dolnośląski Program Stypendialny dla uczniów szczególnie uzdolnionych w zakresie przedmiotów ścisłych i zagrożonych wyklucze... » Otwarcie sezonu turyst...
Już niebawem, w ostatni weekend kwietnia, tuż przed długim weekendem majowym na Bulwarze Nadodrzańskim w Głogowie odbędzie się trzecia edycja Otw... » Helios Anime przedstaw...
Helios zaprasza wszystkich fanów anime na film zrealizowany na podstawie bestsellerowej mangi. „Spy x Family Code: White” to p... » Ponad 330 porcji narko...
Lubińscy operacyjni zatrzymali 32-latka, który w swoim domu miał ponad 330 porcji narkotyków. Mężczyzna ukrywał w sejfie marihuanę ... »
Data dodania: 23 lutego 2009 — Kategoria: Gazeta POLSKA
Pilot Janusz Cygański i ratownik Czesław Buśko już nie polecą na ratunek innym. Tak jak to robili od wielu lat. Tak jak zrobili to we wtorek rano, gdy wyruszyli na pomoc rannym w karambolu na autostradzie A4. Już nie dolecieli. W gęstej mgle ich śmigłowiec spadł i się rozbił w pobliżu autostrady. Katastrofę przeżył tylko dr Andrzej Nabzdyk.
Ktoś z wrocławskich lekarzy powiedział, że gdyby miał wypadek, to chciałby, aby właśnie ta ekipa go ratowała. Ja powtórzę to samo - Robert Gałązkowski, szef Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, mówi o tragedii łamiącym się głosem. Świetnie ich zna, bo wiele razy latał we Wrocławiu.
Janusz Cygański był kierownikiem wrocławskiej filii Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Jeden z najbardziej doświadczonych pilotów, za sterami śmigłowców spędził prawie 5 tys. godzin. Uczestniczył w kilku tysiącach akcji ratunkowych w kraju. Zawodowy instruktor śmigłowcowy, instruktor skoków spadochronowych. Kochał swoją pracę. Środowisko pilotów jest załamane tą tragedią.
- Należał do elity ratownictwa lotniczego, trudno go będzie zastąpić - przyznaje Gałązkowski. To bardzo trudna, odpowiedzialna praca, a Janusz Cygański świetnie się z niej wywiązywał. - To nie wożenie VIP-ów. Nigdy nie wiadomo, gdzie się poleci, w jakich warunkach. Trzeba szybko dotrzeć na miejsce i bezpiecznie wrócić do szpitala z pacjentem - opowiada szef LPR-u. - Był ostrożny. Przejmował się zdrowiem transportowanych pacjentów i angażował w budowę lądowisk przy wrocławskich szpitalach. Niestety, nie doczekał się nowoczesnego helikoptera, którym można latać po zmroku.
- Chłopcy lubili z nim latać - dodaje Zdzisław Wiatr, naczelnik kłodzko-wałbrzyskiej grupy GOPR. - Poznałem go w 1999 roku, gdy Mi-2 nie był wyposażony w aparaturę ratującą życie. Wtedy robiło się tak zwane zwisy, czyli spuszczanie ratowników na linie. Ostatni raz GOPR wzywał śmigłowiec tydzień temu do rannego dziecka w stacji narciarskiej na Czarnej Górze.
Piotr Szetelnicki, lekarz z Wojewódzkiej Komendy Straży Pożarnej we
Wrocławiu, niejednokrotnie latał z Januszem Cygańskim i ratownikiem
Czesławem Buśką. Koleguje się z Andrzejem Nabzdykiem. Wiadomość o tym,
że spadł śmigłowiec pogotowia ratunkowego, spadła na niego jak grom.
Chwycił za telefon i wykręcił numer komórki służbowej, która jest na
pokładzie helikoptera. Cisza. Zadzwonił do zaprzyjaźnionego lekarza.
Jakiś śmigłowiec spadł, możesz to potwierdzić? - spytał.
-
To my, Piotrek - odpowiedział Andrzej Nabzdyk. 41-letni lekarz nie był
w stanie odpowiedzieć, gdzie są. - Powiedział, że widzi śnieg, drzewa,
jakieś zabudowania. Kazałem mu się rozłączyć i zadzwonić na 112, aby
można ich było łatwiej zlokalizować - opowiada.
Z lekarzem ze straży Wojciechem Kopackim wsiedli do samochodu i ruszyli na poszukiwania. Zaczęła się dramatyczna walka z czasem. Helikopter spadł miedzy drzewa na ogrodzony teren. Nie wiadomo było, gdzie jest. Szetelnicki dzwonił do kolegi i rozmawiał z nim, aby nie stracił przytomności.
- Ostatni telefon odebrał jakiś chłopak. Powiedział, że przykrył
Andrzeja kurtką. Dotarliśmy do niego razem z innymi służbami. Aż mi
gardło ścisnęło na jego widok. Był przytomny, wyciągnął do nas rękę. Na
widok Wojtka zażartował, że do twarzy mu w tym czarnym mundurze -
wspomina. Pobiegł sprawdzić, co z pozostałymi, ale im już nie można
było pomóc.
Śmigłowiec z Zielonej Góry zabrał rannego do szpitala
wojskowego. Zdaniem lekarzy - najgorsze minęło. Kiedy wyzdrowieje? Nie
wiadomo.
- Czuli, o co chodzi w ratownictwie - opowiada Wojciech Kopacki, lekarz pracujący w Wojewódzkiej Komendzie Straży Pożarnej.
Przez
lata pracy widział wiele tragicznych wypadków, ale nie sądził, że
kiedykolwiek przyjdzie mu ratować przyjaciela, tym bardziej, że zobaczy
bliskich kolegów, którzy zginęli.
Nie docierało to do mnie.
Zadziałały odruchowo wyszkolone mechanizmy, dopiero wiele godzin
później dotarło do mnie, że Janusz i Czesio nie żyją - zawiesza głos.
Często
razem uczestniczyli w akcjach ratowniczych, wspólnie szkolili
ratowników i strażaków, opracowali system wzajemnego powiadamiania i
współpracy lotniczego pogotowia ratunkowego i straży pożarnej, który
teraz sprawdza się w całej Polsce.
Świetnie się rozumieliśmy - mówi
Wojciech Kopacki. - Wszyscy jesteśmy zakręceni na punkcie ratownictwa,
dlatego tak dobrze nam się razem pracowało. Na wspólnych ćwiczeniach
Janusz rewelacyjnie umiał opowiadać i uświadamiać strażakom, na czym
polega praca pogotowia lotniczego, jakie są ich uprawnienia, jakie
możliwości, jakie ograniczenia. Załoga śmigłowca też świetnie rozumiała
charakter naszej pracy: wiedzieli, jak można radzić sobie z naszym
sprzętem i że zawsze mogą liczyć na naszą pomoc, na to, że na przykład
przygotujemy teren do bezpiecznego lądowania.
Wojciech Kopacki podkreśla, że cała trójka z Lotniczego Pogotowia
Ratunkowego była bardzo oddana misji ratowania ludzkiego życia. Nie
żałowali czasu na ćwiczenia, ciągle śledzili nowości, doskonalili
umiejętności.
- Nikt z nich nie oglądał się na innych, bo
ratownictwo jest jedno, niezależnie od tego, w jakiej jest się służbie
- mówi Kopecki. - Janusz był nie tylko świetnym pilotem, ale też
ratownikiem. Bardzo aktywnie działał pod względem medycznym.
Spotykaliśmy się zazwyczaj przy dużych akcjach, gdzie potrzebna jest
każda para rąk.
To był świetny zespół i w powietrzu, i na ziemi. Lekarz ze straży wspomina też pielęgniarza Czesława Buśkę.
-
Zwykle był w cieniu, ale miał przeogromną wiedzę medyczną - wspomina
kolegę Kopacki. - Rzetelny, opanowany, spokojny, z dystansem. Myślę, że
on sam wolał być w cieniu, ale uważam, że należy mu się absolutne
uznanie.
Andrzej Nabzdyk uchodzi za autorytet w swojej dziedzinie. Był zawsze
w czołówce. Zawsze się wybijał. Bardzo poważnie traktował swoją pracę.
Jako kierownik bardzo dużo wymagał od swoich pracowników, ale też od
siebie.
- Zawsze starał się być na bieżąco z nowinkami. Ta postać to forpoczta ratownictwa medycznego - mówi doktor Piotr Szetelnicki.
- Ten człowiek jest wielkim fascynatem ratownictwa medycznego. Do
tego jest bardzo otwarty, sympatyczny, ludzki. To jest prawdziwy
lekarz! - wzdycha z podziwem szef Pogotowia Lotniczego.
Nabzdyk jest
sędzią w mistrzostwach Polski w ratownictwie medycznym i komandorem
nadzorującym prawidłowość zawodów. I kierownikiem stacji pogotowia pod
Wrocławiem. Jesienią ubiegłego roku wraz z pielęgniarzem i lekarzem z
wrocławskiego pogotowia dokonali prawdziwego wyczynu - wygrali
mistrzostwa świata w ratownictwie medycznym w Izraelu.
Pokonali ekipę z Izraela, który uchodzi za kraj najlepiej wyszkolonych ratowników medycznych. Szkolą innych. Jednym z ich uczniów jest ratownik Wojciech Dziuba, który przez 9 lat jeździł w erce, a dziś pracuje w Zakładzie Karnym nr 2 we Wrocławiu. Pod okiem Andrzeja Nabzdyka i Janusza Cygańskiego przygotowywał się do Mistrzostw Polski w Ratownictwie.
- Zaprosili nas do bazy LPR i tam mieliśmy okazję poćwiczyć -
opowiada Wojciech Dziuba. - Pracuję już 14 lat w zawodzie, ale wiem, że
mógłbym się od nich jeszcze wiele nauczyć. Tym bardziej że zawsze
chętnie służyli poradą i umieli powiedzieć wiele rzeczy, których nie ma
w książkach.
Pan Wojciech spotykał się często z całą trójką w pracy.
-
Zwykle gdy przejmowaliśmy pacjentów od LPR, to trafialiśmy na ten
zespół - mówi. - Byli bardzo zgrani, bardzo uczynni i pogodni.
Zasługują na wiele dobrych słów. Wielka strata.
Dr Jacek Piechocki z Katedry i Kliniki Medycyny Ratunkowej jest
jednym z czterech lekarzy latających w pogotowiu ratunkowym. Strasznie
przeżył śmierć Czesława Buśki.
- Drugiego takiego ratownika nie
znałem. To dla nas niepowetowana strata - ubolewa. Zaraz dodaje: -
Uwielbiałem pracować z Czesiem. Mimo upływu lat nie było w nim śladu
wypalenia zawodowego. Był niesamowicie oddany swojej pracy, biło od
niego ciepło i dobroć. A do tego miał niesamowitą wiedzę.
Dbał o kondycję, która jest konieczna w tej pracy. Nie pił, nie palił, przez cały rok jeździł do pracy na rowerze.
- Oprócz ratownictwa jego największym hobby było kolekcjonowanie monet, na tym też się znał - dodaje dr Piechocki.
Buśkę pamiętają dobrze ci, którym ratował życie. Jedna z osób tak napisała na naszym forum w dniu katastrofy: "Moja siostra leciała śmigłowcem. Z całej załogi zapamiętała tylko ratownika, pana Czesława. Głaskał ją po głowie i pocieszał, że wszystko będzie dobrze, że jest młoda i życie przed nią".
Gałązkowski wspomina, że Buśko razem z Nabzdykiem nieraz spotykali się w bazie na lotnisku, aby poćwiczyć na fantomach. - Czesiu był entuzjastą swojej pracy. Cieszył się z każdego uratowanego. Dzwonił wtedy do mnie i opowiadał, rozradowany, że znów udało im się kogoś uratować.
Eliza Głowicka, Agata Grzelińska
Wszystkie komentarze umieszczane przez uŃytkownikŃw i gosci portalu sa ich osobista opinia. Redakcja oraz wlasciciele portalu nie biora odpowiedzialnosci za komentarze odwiedzajÂących.
Subskrybuj nasz kanaĹ RSS!