
Jeśli byłeś świadkiem agresywnego zachowania ze strony innego uczestnika ruchu drogowego na terenie powiatu lubińskiego - POWIADOM NAS!!! Komenda... »

Rekordowa liczba uczestników i wyjątkowe rozwiązania maratonu programowania - zakończyła się trzecia edycja hackathonu CuValley Hack! Sw&o... »

Z uwagi na dużą liczbę zgłoszeń kontroli autokarów wiozących dzieci na zimowiska, informujemy, że na kontrolę policjantów ruchu dro... »

Patrol prewencji pełniąc służbę na ul. Bieszczadzkiej zauważył mężczyznę jadącego rowerem. Z uwagi na to, że funkcjonariusze wiedzieli, że 33-lat... »







Data dodania: 11 marca 2009 — Kategoria: Gazeta POLSKA

Jutro sąd wyda wyrok. Orzeknie, czy przedstawione w procesie dowody pozwalają na skazanie pięciu młodych mężczyzn za brutalne pobicie szesnastoletniego Łukasza Witkowicza i jego ojca Jana. Nocą z 12 na 13 stycznia 2008 roku wracali z przychodni zdrowia w Polkowicach i zostali napadnięci przez grupę ludzi. Pana Jana uderzono w twarz, dostał gazem w oczy. Słyszał jak obok jęczy katowany przez nieznajomych syn i nie potrafił mu pomóc. Po pobiciu Łukasz w ciężkim stanie trafił do szpitala. Przez tydzień leżał w śpiączce. Lekarze ocalili mu życie, ale już na zawsze będzie odczuwał skutki napaści.
Policja szybko ujęła Tomasza A., jego przyrodniego brata Pawła P.
oraz kolegów Kamila J., Piotra S. i Mateusza B. Przygotowano akt
oskarżenia. Dla Tomasza A., który według ustaleń ze śledztwa zadawał
Witkowiczom ciosy, oskarżyciel żąda 9 lat więzienia. Wobec pozostałych
uczestników napaści prokuratura wnosi o kary od roku do 2 lat
pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Dowody, na podstawie których sąd
musi wydać werdykt, są dyskusyjne. Najważniejsze to zeznania Jana
Witkowicza, zmieniane podczas śledztwa. Nie wiadomo, czy Tomasz A. bił
gołymi rękoma (pierwotna wersja), czy miał pałkę (wersja ostateczna). W
trakcie okazania pokrzywdzeni nie rozpoznali napastników. Niby nic
dziwnego: było ciemno, wydarzenia nastąpiły błyskawicznie, a oczy pana
Jana łzawiły od gazu. To wszystko jednak sprawia, że w finale procesu
bardziej przekonująco od głosów oskarżycieli brzmią argumenty obrony.
Tomasz A. przyznaje się tylko do pryśnięcia gazem i uderzenia
otwartą dłonią w twarz Jana Witkowicza. W ostatnim słowie zwrócił się
wprost do pokrzywdzonych: - Panie Janie, panie Łukaszu, bardzo wam
współczuję, rozumiem wasz żal, złość. Ale nie uspokoicie sumienia,
jeśli niewinna osoba pójdzie siedzieć, a sprawca waszych cierpień
pozostanie na wolności - przekonywał.
Tomasz A. uważa się za ofiarę
policji i prokuratury, które manipulowały nim podczas śledztwa, oraz
mediów, bo - jak twierdzi - już wydały na niego wyrok. On też w trakcie
dochodzenia zmieniał wersje wydarzeń. Tłumaczy to naciskami policji.
-
Byłem zastraszany - mówi. - Nazywano mnie bandytą i mordercą. Wmawiano,
że jestem zakałą rodziny i zgniję jak szczur w więzieniu.
Aresztowano
go cztery miesiące przed ślubem z miłością jego życia. Akurat w chwili,
kiedy dostał wymarzoną pracę w kopalni. Dlatego za kratami myślał tylko
o tym, by jak najszybciej wrócić na wolność.
- Miałem zapewnienie,
że jeśli zeznam jak chce policja, to załatwią sprawę z prokuraturą: bez
rozprawy dostanę wyrok w zawieszeniu i wprost z dołka wyjdę do domu -
opowiadał w sądzie Tomasz A. - Policjanci przekonywali: opowiedz tak
jak ustaliliśmy, a będzie dobrze. Teraz wiem, dlaczego. Bo nie mieli
dowodów.
W ostatnim słowie A. zarzucił również Janowi Witkowiczowi, że dał sobą
kierować policji i prokuraturze. Że podpisywał nieprawdziwe zeznania. -
Dalej pan tkwi w tym kłamstwie - stwierdził.
Sąd ma przed sobą trudne zadanie. Jutro wyrok.
Piotr Kanikowski
Wszystkie komentarze umieszczane przez uŃytkownikŃw i gosci portalu sa ich osobista opinia. Redakcja oraz wlasciciele portalu nie biora odpowiedzialnosci za komentarze odwiedzajÂących.



